piątek, 3 marca 2006

Mamy nowego Joyce’a. A propos nowych tłumaczeń „Dublińczyków” i „Portretu artysty”

   Trudno – na pierwszy rzut oka – nie zgodzić się z twierdzeniem, że „Joyce’ów mamy dwóch”. Podobno jest Joyce łatwiej przyswajalny z jego zbiorem opowiadań Dublińczycy i powieścią Portret artysty... oraz Joyce trudniejszy w odbiorze, zrozumieniu i czytaniu. W tej ostatniej grupie mieściłyby się takie jego dzieła jak Ulisses i Finnegans Wake. Ale czy w rzeczywistości nie jest jednak tak, że Joyce tworzył jedno dzieło, dzieło języka totalnego i stopniowo przygotowywał siebie i swoich odbiorców na coraz to coś językowo nowego, rewolucyjnego i nie mającego literackiego precedensu wcześniej?

   Prawdziwymi bohaterami utworów Joyce’a są język, różne rodzaje mowy i heterogeniczne formy wyrazu. Portret artysty... jest zbiorem rozmaitych stylów, od bajki po intymny styl dziennika, Ulisses jeszcze bardziej tę wielorakość uwypukla, a Finnegans Wake jest wielką orkiestrą, symfonią i polifonią, mieszaniną nie tylko jednego języka i jego dialektów, ale także języków obcych, zrośniętych i stopionych z wyjściowym irlandzkoangielskim. Ale przecież już w Dublińczykach, a więc utworze stosunkowo wczesnym, mamy do czynienia z takim sposobem wypowiadania myśli, którego nie jesteśmy (nie byliśmy) nauczeni. Joyce uczula nas na wieloznaczność słów, dopisując im jeszcze dodatkowe znaczenia, otwiera nowe konteksty ich interpretacji, wiąże je z subiektywnie postrzeganą rzeczywistością. Pisał przecież do wydawcy swoich opowiadań Granta Richardsa o „aromacie rozkładu, jaki [...] unosi się nad tymi opowiadaniami”, gdyż „zamierzał nakreślić rozdział z dziejów moralności w swoim kraju” i używał do tego zwrotów, przeciwko którym protestowali drukarze. Wzbudzało to oburzenie autora, który – w wypadku, gdyby trzeba byłoby te frazy rzeczywiście usunąć – nie widziałby już swojego dzieła takim, jakim je stworzył, a tylko „jajkiem bez soli”.

   W tak zarysowanym kontekście nie można przecenić Joyce’owskiej dbałości o szczegóły w przypadku jego konstrukcji leksykalnych i składniowych. Niech świadczy o tym odpowiedź samego Joyce’a udzielona Frankowi Budgenowi w Zurychu na pytanie, czyżby szukał właściwych słów. Autor Ulissesa odparł wtedy, że „słowa już ma; szuka tylko ich doskonałego ułożenia w zdaniu. Dla każdego kontekstu istnieje bowiem taki odpowiedni układ”.

   Przed tłumaczami Joyce’a stoi więc w gruncie rzeczy zadanie niewykonalne. Każdy przekład – tak to już z przekładami jest – stanie się kolejną interpretacją oryginału, zbliżającą się do niego, ale będzie tylko, być może nawet pierwszorzędną, próbą oddania w innym języku geniuszu autentyku.

   Wydawnictwo ZNAK podjęło się wydania dwóch dzieł Jamesa Joyce’a w nowym tłumaczeniu. Po prawie pięćdziesięciu latach od pierwszego polskiego wydania Zbigniew Batko przełożył ponownie Dublińczyków (wcześniej zrobiła to tylko Kalina Wojciechowska). Portret artysty... (w jedynym dotychczas polskim przekładzie Zygmunta Allana znany pod tytułem Portret artysty z czasów młodości) musiał czekać na swój drugi polski przekład jeszcze dłużej, bo lat ponad siedemdziesiąt. Jerzy Jarniewicz odszedł od funkcjonującego dotychczas i przyswojonego przez polskich czytelników tytułu i nadał mu w swoim tłumaczeniu nowe brzmienie: Portret artysty w wieku młodzieńczym.

   Przyznaję, że wiadomość o wydaniu nowych przekładów dwóch książek Irlandczyka ucieszyła mnie. Mam duży szacunek dla osób, które zdobywają się na odwagę tłumaczenia tak niełatwych autorów. Sama ich lektura nastręcza niekiedy trudności, a te mnożą się przy próbach przekładania, kiedy mnogość stylów języka oryginału nie zawsze ma wszystkie swoje odpowiedniki w języku docelowym (ileż prostszy byłby cały ten proces, gdyby chciałaby mieć ich zawsze przynajmniej kilka).
   Odrzucam propagowaną z namaszczeniem przez niektórych joyce’ologów teorię, że tłumacz Joyce’a musi być joyce’ologiem (przy okazji: co oznaczawspółcześnie stwierdzenie, że się jest ‘joyce’ologiem’? Przy ogromnej ilości dzisiejszych opracowań krytycznych nie sposób być specjalistą od CAŁEGO Joyce’a. Mamy więc obecnie podgrupy fachowców od Dublińczyków, Ulissesa, Finnegans Wake itd.). Jerzy Jarniewicz w ogóle joyce’ologiem nie jest (a przynajmniej, jak przyznał mi się w wywiadzie, nie był nim przed dokonaniem przekładu), zajmuje go zupełnie inny obszar badań literackich, choć także związany z zieloną wyspą. Samo obcowanie z dziełami autora Portretu artysty... wymusza jednak na tłumaczu (a także na ambitnym czytelniku, którym na początku swojej pracy jest, zdaje się, także każdy tłumacz) wyjście poza sam tekst, szukania wskazówek w innych tekstach autora i w jego biografii. Do tego nie sposób pominąć opasłej biblioteki komentarzy do utworów Joyce’a, glosariuszy, słowników, interpretacji, w których wyjaśnienie i swoje (jakiekolwiek bądź) umotywowanie znajduje niemalże każde słowo napisane przez Irlandczyka. Trzeba znać nie tylko historię jego ojczyzny, ale niemalże całego świata i to często z zaskakującymi szczegółami. W ten sposób, chcąc nie chcąc, stają się tłumacze jego dzieł w jakimś stopniu joyce’ologami. Ale jest to tylko często efekt końcowy, a nie zawsze wyjściowy. I dobrze, bo inaczej zamknęlibyśmy Joyce’a dla stosunkowo nielicznej enklawy ekspertów. A nie o to przecież pisarzowi chodziło.

   Tłumacz, zajmujący się dziełami Jamesa Joyce’a, musi w swojej pracy stosować różne strategie translatorskie. Tak samo jak krytyk przekładu. Nie sposób mierzyć tymi samymi kryteriami spolszczonych romansideł i choćby poezji Williama Blake’a. Zresztą warunkuje to inna skala trudności tekstu czy waga poszczególnych słów, którą do najwyższych wartości podniósł Joyce (por. początek niniejszego tekstu). Co ma do swojej dyspozycji tłumacz? Ma oczywiście oryginał i zobowiązania wobec niego. Nie może sobie bowiem pozwolić na to, by rywalizować, czy też przekształcać-poprawiać oryginał, ani stwarzać takiego tekstu, który miałby być lepszy niż tekst wyjściowy (jest to niemożliwe).

   Ale tłumacz dysponuje także określonym językiem, na który przekłada, a ten rządzi się (na przykład w przypadku angielskiego i polskiego) innymi prawami (jak chociażby odpowiednio budowa składniowa albo fleksyjna), związkami frazeologicznymi oraz jest dodatkowo motywowany systemem kultury, nie pozostającym tu bez znaczenia z uwagi na pewne przyzwyczajenia w operowaniu samym językiem, ale także poprzez obrazy symboliczne itp. To wszystko z kolei ogranicza tłumacza. Stoi przed nim zadanie skomplikowane, ale także podniecające i maksymalnie twórcze. Bo co można i należy zrobić, kiedy ma się do czynienia z geniuszem i wirtuozerią języka? Pozostaje stworzenie po części nowego języka, często na potrzeby tylko jednego utworu, ale muszącego pozostawać w zgodzie z duchem oryginału.

   To zadziwiające, jak ostro i wyraźnie szkicuje w 1904 roku (rok powstania pierwszych opowiadań z tomu Dublińczycy) 22-letni Joyce portrety psychologiczne swoich rodaków, z jaką finezją i swobodą porusza się po ich wnętrzu, jak trafnie przedstawia ich odpychającą naturę i niczym w eucharystyczny sposób umieszcza je następnie w ramach „porażenia, czy paraliżu, który niektórzy uważają za miasto” (list do C. P. Currana). Natomiast do pełnej świadomości w pojmowaniu zagadnień estetyki, sztuki i literatury przyznaje się niewiele starszy w Portrecie artysty.... Nawet jeśli rozważania autora powstają pod wpływem lektur św. Tomasza z Akwinu czy Lessinga, to jednak dowodzą bystrości i dojrzałości jego młodego artystycznego umysłu w problemowym ujmowaniu zagadnień filozoficznych. Jakby tego było mało, Joyce robi z nich użytek praktyczny już w swoich wczesnych dziełach. Podobnie do fragmentu Finnegans Wake, w którym wskazuje, że klucze [do zrozumienia tego dzieła zostały] dane (oryg.: „The keys to. Given!”, FW 628.15), tak i w Portrecie artysty... zasada tej z kolei powieści jest również wyłożona i czytelna.

   Nie jest moim celem wnikliwa analiza dostarczonych przez Batkę i Jarniewicza przekładów. Nie chcę ich chwalić za trafność skonstruowanych po polsku fraz albo wytykać potknięcia czy błędy. Tym w większym stopniu zajmą się translatolodzy, choć ostatecznej weryfikacji dokonają zapewne sami Czytelnicy (o ile ich znajomość angielskiego będzie im pozwalała na rzetelne porównanie oryginału i tłumaczenia). Chodzi mi raczej o zwrócenie uwagi na fakt samego ukazania się tych przekładów. Niepokoi mnie bowiem kwestia ich recepcji.

   Żałuję, że nowe polskie przekłady dwu dzieł Irlandczyka są tak skromnie dyskutowane. Ich ukazanie się na rynku przeszło prawie bez publicznego echa, spokojnie (jakże inaczej niż przy okazji pierwszego polskiego wydania Ulissesa w 1969 roku, kiedy to jego nakład podobno natychmiast się rozszedł, a pojedyncze egzemplarze można było otrzymać tylko gdzieś od zaprzyjaźnionego księgarza – spod lady). Wywiad z Jerzym Jarniewiczem drukowała „Gazeta Wyborcza”, a „Tygodnik Powszechny” omawiał obie książki. To tyle recenzji prasowych. Radio Olsztyn wyemitowało w połowie czerwca – z okazji 102. Bloomsday – moją prawie półgodzinną rozmowę z Jerzym Jarniewiczem, której tematem była opowieść tłumacza o jego spotkaniu z dziełem Joyce’a i paroletniej pracy translatorskiej nad Portretem artysty w wieku młodzieńczym. Ale na tym koniec. I jest w tym ogólnym milczeniu chyba jakaś polska prawidłowość jeśli chodzi o komentowanie dzieł wyspiarza.

   W lekturze akademickiej znajdują się zaledwie fragmenty Ulissesa. W dokonanej niegdyś przez „Politykę” ankiecie „Koniec wieku – 2000” na temat najważniejszego dzieła literackiego XX wieku utwór ten znalazł się na jednym z ostatnich miejsc. Różne zdanie miały na jego temat znane nazwiska. Kurt Tucholsky stwierdził, że jest to „nieostry wywar mięsny. Nie można go zjeść, ale jeszcze wiele zup zostanie zeń przyrządzonych”. Carl Gustav Jung także nie szczędził słów krytycznych zamieszczonych w końcowej części swojego wywodu, kiedy chyba jednak z zachwytem pisał: „O Ulissesie, jesteś prawdziwą książką do nabożeństwa dla wierzących w przedmioty i przez przedmioty przeklętych białoskórych ludzi! Jesteś exercitium, ascezą, dręczącym rytuałem, magiczną procedurą, osiemnastoma alchemicznymi retortami ustawionymi jedna za drugą, w których za pomocą kwasów, trujących par, zimna i gorąca destyluje się homunkulusa nowej świadomości świata! Nic nie mówisz i niczego nie zdradzasz, Ulissesie, ale za to działasz”. Marcel Reich-Ranicki, literaturoznawca nazywany w Niemczech „papieżem literatury” mówił o Joysie że „jest w Niemczech mocno przeceniany z takiego powodu, ponieważ niewielu go przeczytało”. Zdaje się, jakby w Polsce też niewielu (może tylko poza wąskim gronem specjalistów i smakoszy ambitnej literatury) chciało go czytać i poznawać.

   Chcąc zmienić ten stan rzeczy zachęcam wszystkich do czytania wielkiego językowego rewolucjonisty Jamesa Joyce’a, nowych polskich tłumaczeń Dublińczyków i Portretu artysty... Tymi dwiema nieocenionymi książkami wzbogacił ZNAK – jak sam ją nazywa – swoją „znakomitą kolekcję”. Mam nadzieję, że znajdą się w niej jeszcze także (o ile pojawią się nowi tłumacze) i sztuka Wygnańcy, i Ulisses, i Finnegans Wake, a także Pisma krytyczne i wszystkie Listy.

   James Joyce wraz ze swoimi językowymi eksperymentami z pewnością wyprzedził swój czas. Znalazł się daleko z przodu, przed erą, w której tworzył. Można więc postawić pytanie: Czy jesteśmy już gotowi na jego lekturę? Oczywiście! Jak go więc czytać? Zacznijmy od jego własnych tekstów w zaproponowanej przez niego kolejności. Teksty te są niezwykle zmysłowe, sensualne, niemalże chwytamy przedmioty przez nie opisywane, czujemy zapachy, słyszymy melodię zawartą w słowach. Podczas lektury jesteśmy wewnątrz tego świata, razem z bohaterami chodzimy po przesiąkniętym „aromatem rozkładu” mieście w Dublińczykach i wraz ze Stephenem Dedalusem uczestniczymy w kłótni rodzinnej podczas jego pierwszej wigilii (czyż ta zażarta dyskusja polityczna nie obrazuje nam zadziwiająco wiernie naszych prywatnych przy własnych świątecznych stołach?) i drżymy ze strachu przed grzechem i piekłem zarysowanych w słowach rekolekcyjnych kazań w Portrecie artysty. Dopiero po lekturze możemy sięgnąć po opracowania krytyczne, które powiedzą nam choćby o „technice piętrzenia wielkiego burzliwego obrazu po to, by na końcu skupić się na odrębnej sprawie między kobietą a mężczyzną (Zmarli, Ulisses i Finnegans Wake); zakończenie przywracające ponury nieład życia, który przez chwilę narastał w kierunku tragedii, to metoda zastosowana w Dublińczykach” (Ellmann).

   Ale ważne są przy tym również intencje twórcze samego autora. Jest w ich kontekście coś takiego jak moment zatrzymania, zauroczenia i olśnienia. Poruszamy się bowiem w obszarze epiklezy i epifanii. Tę zasadę swoich działań twórczych wyjaśniał Joyce swojemu bratu Stanislausowi w taki sposób: „Czy nie sądzisz, że istnieje pewne podobieństwo pomiędzy tajemnicą mszy a tym, czego ja próbuję dokonać? Chcę powiedzieć, że pragnę [...] dać ludziom pewien rodzaj intelektualnej przyjemności lub duchowego zadowolenia przemieniając chleb powszedni ich życia w coś, co ma trwałe własne artystyczne istnienie... dla ich mentalnego, moralnego i duchowego zbudowania”.

   Proza Joyce’a sama zdaje się prowadzić zarówno czytelnika jak i tłumacza. Oczywiście powinniśmy być gotowi na to, co pragnie nam zaoferować. Otworzyć się na jej świat, czytać, czekać i być cierpliwym odkrywanych sensów.

Arkadiusz Łuba

James Joyce, Dublińczycy, przeł. Z. Batko, Wydawnictwo ZNAK, Kraków 2005.
James Joyce, Portret artysty w wieku młodzieńczym, przeł. J. Jarniewicz, Wydawnictwo ZNAK, Kraków 2005.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz