Książki. I wszystko jasne!

wtorek, 28 marca 2023

Po jakiego grzyba?! – „Fungae” Wojtka Wawszczyka i Tomasza Leśniaka

   Wielki słownik języka polskiego widzi pytanie zawarte w tytule tego wpisu jako „pytanie o celowość tego, o czym mowa”. Podaje także kilka synonimów, które z pewnością nie są obce Czytającym: »po jakie licho«, »po jakiego diabła«, »po jakiego groma«, »po jaką cholerę«, »po kiego czorta«, »po kiego diabła«, »po kiego groma«, »po kiego grzyba«, »po kiego licha«, »po co«.

   Nie jestem w stanie odpowiedzieć na pytanie zawarte w tytule i przytoczone doń słownikowe synonimy. Moje pytanie odnosi się do działań głównych bohaterów Fungae. Powtarzane niczym jak mantrę przez ojca, patriarchalną głowę trzyosobowej rodziny, pytanie „Trzeba co? – Trzeba iść. – Żeby co? – Żeby żyć” nie przekonuje mnie. Nie kręciłoby mnie bezsensowne przedzieranie się przez niekończące się grzybnie (bo »fungae« to po łacienie »grzyby«) i chaszcze, liany, pędy i leśny gąszcz. Jeśli ma to być motywacja, to – wczuwając się w jego delikatnego małoletniego syna i udręczoną wędrówką partnerkę – ja wysiadam. Co zresztą zdarza się dość często także dwójce dopiero co wymienionych bohaterów. Zdaje się, że najmłodszy z nich również wątpi w celowość tej nieustającej i niebezpiecznej wędrówki (oczywiście może być ona symbolem życia – także często zawiłej, długotrwałej, niebezpiecznej i męczącej wędrówki; ale życie ma jednak znakomity zbiór momentów napawających szczęściem, witalnością i sensem, nie przeważa w nim strach, zagubienie i niepewność), kiedy pyta „ale dokąd?, po co?, dlaczego?”. Ojciec ma wtedy dla niego kolejną, nic nie wyjaśniającą mantrę: „Zrozumiesz, kiedy dorośniesz” (a Czytający ten tekst dowiedzą się na jego końcu; ale i tak warto doczytać i mimo tego wyruszyć w wędrówkę z Fungae, gdyż ważne jest, w jaki sposób bohaterowie docierają tam, dokąd docierają). Młody (z matką) czekają więc jakiegoś przełomu, wyjaśnienia, oświecenia (o tym ostatnim za chwilę) i posłusznie kroczą za swoim „wodzem”. To jak Beckettowskie czekanie na Godota, który – jak wiadomo – przecież nigdy nie przychodzi.
 
Fragment komiksu Fungae Wojtka Wawszczyka i Tomasza Leśniaka
 
   Komiks zbudowany jest z dwudziestu odsłon (każda z nich kończy się całkowitym ściemnieniem) i poprzedzającego je prologu. Ten ilustruje swoiste stworzenie świata na potrzeby dalszych scen. Widzimy więc, jak z pogmatwanego grzybniowego chaosu wyłania się trójka bohaterów. Przy czym to matka wyciąga swojego syna z grzybni-matni, a nie ktoś wyciąga to dziecko z niej. Dziwny jest więc to poród i po prostu nienaturalny. Ojciec jest motorem w dosłownym tego słowa znaczeniu, mianowicie ciągle tylko pogania „Szybciej”, „Idziemy dalej” itp. Mimo to trudno jest go nazwać dociskiem, czy palcem bożym, choć od palców wszystko się zaczyna – zarówno na okładce, jak i w prologu.
 
Fragment komiksu Fungae Wojtka Wawszczyka i Tomasza Leśniaka
 
   Las, od którego Fungae nie tylko się zaczyna, ale także w którym trwa, jest symbolem ziemi, nieświadomości, ciemności; las daje kryjówkę i schronienie, jest miejscem ucieczki od ludzi, stanowi pustelnię, gdzie można skupić się duchowo, medytować. Las to także siedziba istot nadprzyrodzonych i (mrocznych) tajemnic. W lesie się poluje i błądzi, tu rządzą duchy, demony, wróżki i zbóje. Miejsce to ma bogate realizacje i symbolikę w historii kultury. W lasach Idy odbyć się miał sąd Parysa, którego werdykt był przyczyną późniejszej Wojny Trojańskiej. Wergiliusz w Bukolikach podał, że „nawet bogowie mieszkali w lasach” (ekloga 2, 60). Las Brocéliande był miejscem czarów Merlina i Damy Jeziora z legend o Królu Arturze. W lesie moreńskim schronili się Tristan i Izolda. W Makbecie las Birnam przemieszczał się na pole bitwy, wieszcząc tym samym zgubę tytułowego bohatera Szekspira (akt 4, scena 1). W sonecie Pielgrzym, którego tytuł przecież nawiązuje do tego, czym „trudnią” się bohaterowie Wawszczyka i Leśniaka, Adam Mickiewicz pisał „Litwo! piały mi wdzięczniej twe szumiące lasy / Niż słowiki Bajdaru, Salhiry dziewice”; lasy więc, które poeta stawiał ponad uważany za najpiękniejszy śpiew słowiczy i dziewice, będące obiektem pożądania mężczyzn, były dlań czymś szczególnym. Z opowieści o Kubusiu Puchatku znany jest Stumilowy Las, zaś niedaleko Szkoły Magii i Czarodziejstwa Hogwart w serii o Harrym Potterze znajduje się z kolei Zakazany Las, w którym „w nocy nie jest bezpiecznie”. Las może być w końcu nauczycielem, skarbnicą mądrości: „Znajdziesz coś więcej w lesie niż w książkach. Drzewa i kamienie nauczą cię tego, czego nie dowiesz się od profesorów”, jak czytamy w Liście św. Bernarda z Clairvaux do Henry’ego Murdocha, a także u Marii Konopnickiej: „Jest wieczna mądrość, i jest wieczna chwała, / W przeróżnych głosach i pogwarach ziemi. / Alić największa ta mi się wydała, / Która poszumia borami naszemi” (Pan Balcer w Brazylii).

   W lesie Wawszczyka i Leśniaka nie spotkamy Diany, Dziewanny, Białej Łani, Fauna, Kubisia Puchatka ani Jednorożca. Las bywa tu krótkotrwałym schronieniem czy kryjówką, ale nawet wtedy bohaterowie pozostają czujni, nie mają chwili mentalnego wytchnienia. Nie jest ich domem z wyboru, jest raczej przypadkowym więzieniem. Wydaje się, że nie ma w nim ani bogów ani nimf, ani nawet duchów. Mamy za to owady-giganty, czyhające na swoje ludzkie ofiary oraz – oczywiście – tytułowe grzyby, równie niebezpieczne. Ale ich las uczy przetrwania.
 
Fragment komiksu Fungae Wojtka Wawszczyka i Tomasza Leśniaka
 
   O ile nie kupuję tej – jak dla mnie – bezsensownej wędrówki (bo kiedy kończy się jedna, to zaczyna się druga, gdzie syn powtarza wyuczoną na pamięć mantrę ojca), to nie mogę zaprzeczyć dwóm faktom – że książka jest mistrzowsko narysowana i niezaprzeczalnie zieje emocjami. Tu nie tylko wyrazista mimika mówi zamiast tekstów w dymkach (których jest tu jak na lekarstwo i których jednak mi trochę brakuje; trudno mi bowiem sobie wyobrazić, że przy takiej ilości przepraw i niebezpieczeństw oni ze sobą w ogóle nie rozmawiają...), ale także kolor poszczególnych scen (bo każda narysowana jest w innym rejestrze barwnym) też coś opowiada. Mianowicie: kiedy jest mrocznie, kolor jest mroczny; kiedy leje się krew – kadry buchają intensywną czerwienią; kiedy gdzieś pojawia się jednak nadzieja – barwy są cieplejsze. Zapiera dech w piersiach scena, kiedy rodzice używają dzieciaka jako przynęty na olbrzymie, mordercze, spragnione krwi komary. Trzeba się poświęcić, by upolować coś do jedzenia, szczególnie że warunki nie sprzyjające (co jest bazą dla takich pomysłów?!). Z dymka „Tak jak kilka tygodni temu...” dowiadujemy się, że to zgoła nie pierwszy raz. Podczas gdy chłopiec ściąga koszulkę i kładzie się krzyżem na polanie, by „świeżym mięsem” zwabić krwiopijcze potwory, rodzice rozglądają się za grubymi badylami, by za chwilę okładać wkłute w chłopca owady (na pewno został przy tym poważnie poturbowany i „zdobył” srogie siniaki). Z jednej strony widać rezygnację i załamanie młodego, z drugiej – jego samozaparcie i nienawiść w oczach.
 
Fragment komiksu Fungae Wojtka Wawszczyka i Tomasza Leśniaka

   Grzyb trawi nie tylko okolicę, ale także bohaterów. Silva (tropica) homini lupus est chciałoby się sparafrazować słynną łacińską sentencję: las (tropikalny) [a więc dżungla] jest człowiekowi wilkiem. Naukowcy już dawno odkryli, że to najstarszy mieszkaniec ziemi i że różne jego [grzyba] gatunki mają różne właściwości – włącznie z takimi, które umożliwiają mu wpływ na zachowanie innych istot (jak np. owadów), a obecnie prowadzone są badania nad grzybnią, która stymuluje odbudowę ludzkich synaps. Że ojciec-despota również będzie przez ten grzybowy świat sterowany i stanie się ofiarą pogrzybowych wizji to jeszcze nic. Matka skosztuje ciała swego partnera-grzyba i stanie się taka jak on – bezwzględnie prąca na dalszą bezsensowną podróż po dżungli. Aż oboje, matka i syn, wpadną w coś w rodzaju Carrollowskiej króliczej nory, prowadzącej ich do świetlistych okręgów, do złudzenia przypominających Okręgi promieniejących dusz Gustave’a Doré czy jego Niebo gwiazd stałych, ilustracji powstałych w roku 1861, a znanych z Boskiej komedii Dantego.


Gustave Doré, Okręgi promieniejących dusz oraz Niebo gwiazd stałych, [ilustracje w:] Dante Alighieri, La divina commedia, [b. m.] 1861


   To skojarzenie jest uprawnione nie tylko przez obraz, ale także przez fabułę polskiego komiksu i włoskiego poematu. W Raju przewodnikiem Dantego na drodze ku niebiosom jest Beatrycze, w Fungae po śmierci ojca przewodniczką syna jest matka. Obie są postaciami kobiecymi. Zarówno Florentyńczyk jak i trójka rodzimych bohaterów znajdują się z początkiem obu dzieł w lesie napawającym trwogą, będącym alegorią piekła („W życia wędrówce, na połowie czasu, / Straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi, / W głębi ciemnego znalazłem się lasu. // Jak ciężko słowem opisać ten srogi / Bór, owe stromych puszcz pustynne dzicze, / Co mię dziś jeszcze nabawiają trwogi” – fragment Pieśni I, przeł. Edward Porębowicz; „W połowie wędrówki naszego życia / znalazłem się w ciemnej dziczy, / bo prosta droga była zgubiona” – przekład Jarosława Mikołajewskiego) i wszyscy są w nim zagubieni.

   Pisałem już powyżej obszernie o symbolice lasu i jego kulturowych – głównie literackich – przedstawieniach. Las Dantego jest symbolem zagubienia moralnego i intelektualnego, którego autor doświadczył po śmierci ukochanej Beatrycze; także ówczesna ludzkość znalazła się w nim wskutek nasilenia się m.in. konfliktu o władzę pomiędzy dwoma filarami ówczesnego świata, Cesarstwem i Kościołem. Włoch przy pomocy wędrówki przez piekło, czyściec i raj ukazuje człowiekowi drogę do szczęścia przez uwolnienie go od zniewolenia, do jakiego prowadzi rzeczone zagubienie moralne i intelektualne. W Fungae zniewolenie jest w większości czysto fizyczne, które oczywiście może wpływać na
zniewolenie intelektualne – szczególnie najmłodszego bohatera.
 
Kod Fungae?, fot. © Arkadiusz Łuba
 
    Boska komedia jest misternie skonstruowanym tryptykiem i o ile takiego „trójpodziału” można by się także dopatrzyć w Fungae, to już ich konstrukcja nie jest tak misterna. Każda z trzech części włoskiego poematu składa się z 33 pieśni, co po uwzględnieniu pieśni wstępnej daje 100 kompozycyjnych cząstek. Symboliczne znaczenie tych „doskonałych” dla ludzi średniowiecza liczb – trójki i dziesiątki – wzmocnione zostało również w innych miejscach poematu: każda z zaświatowych krain składa się z 9 części (zatem potrojonej trójki). Piekło ma 9 kręgów (plus przedsionek), Czyściec 9 rejonów, a Raj – 9 sfer. Kiedy zacząłem zliczać sceny i ilość stron na nie przypadających w komiksie, poważnie się zdziwiłem. Pomijając 27-stronicowy prolog, ilość stron pierwszych czterech scen była sobie równa i wynosiła po 22. Ale już od sceny piątej (licząc z prologiem – szóstej) ta proporcja zaczęła się chwiać. Przyszły bowiem sceny o kolejno 8, 12, 26 i 18 stronach. Później trzy sceny po 14 stron każda i znowu nieregularności, już do końca – 18, 28, 14, 22, 12, 20, 8, 6 i 24 strony. Jedyną konstantą w tym komiksie jest ilość stron przypadających na ściemnienia, rozdzielające poszczególne odsłony – 2. Nie ma więc co iść tym tropem.


Fragment komiksu Fungae Wojtka Wawszczyka i Tomasza Leśniaka

    A zatem okręgi promieniejących dusz... Ostatecznie przedrze się do nich tylko chłopiec. „Skażona” grzybem matka pozostanie po ciemnej stronie tego narysowanego świata. Byłby to więc komiks opowiadający się za zwycięstwem niewinnej dziecięcej duszy? Chyba nie do końca. Wszak mały recytuje w jasnościach znany i znienawidzony zarazem tekst. Dokąd go on zaprowadzi? Czy będzie to dantejski raj niebieski czy tylko inne jasne piekło? To trzeba już sobie samemu domyślić. Ale będzie to już wtedy inna historia...

sobota, 25 marca 2023

Opowiadać. Nie oceniać. – „Tunele” Rutu Modan

   Czytając Zaduszki (wydanie oryginalne i polskie w 2013), ostatnią przed Tunelami (wydanie oryginalne w 2020) książkę Rutu Modan, po prostu się wzruszyłem. Ta najbardziej znana izraelska twórczyni komiksów ma, jak wiele jej izraelskich rodaków, polskie korzenie (oboje rodziców urodzeni w Warszawie). W jej rodzinie nie podejmowano jednak tego tematu, nie mówiło po polsku. Nikt nie wspominał przeszłości. Swoich obu polskich dziadków Rutu nie poznała, a jej obie babcie były straumatyzowane w wyniku przymusowego opuszczenia niegdyś rodzinnego miasta. I trudno się temu dziwić, jeśli przypomnimy sobie, że właśnie na terenie ówczesnej Polski hitlerowscy Niemcy [mówię o ludziach, nie o państwie, stąd taka forma przymiotnika] wymordowali większość europejskich Żydów, gdzie odbywały się ich pogromy, w których także uczestniczyła ludność polska, i gdzie głęboko zakorzenił się antysemityzm – wystarczy wspomnieć rządową nagonkę na współobywateli wyznania mojżeszowego, której apogeum nastąpiło w marcu 1968 roku i w wyniku której większość ocalałych z holokaustu Żydów mieszkających po wojnie w Polsce opuściło kraj nad Wisłą na zawsze. Polska ziemia jest dla nich jednym wielkim cmentarzem, miejscem świętym, którego nietykalność określa żydowska religia. Ale i tak kto chciałby mieszkać na kościach bliskich?! Świadomość tego wszystkiego, i poruszająca historia skomplikowanej miłości, poszukiwanie opuszczonej niegdyś kamienicy, a także prywatna podróż artystki do źródeł swojej rodziny, złożyło się na moje wzruszenie w przypadku Zaduszek, które zostały napisane z dużą ilością empatii i humoru. Zresztą humor to cecha charakterystyczna twórczości Rutu Modan, nawet w przypadku historii trudnych, a może przede wszystkim wtedy. „Myślę, że humor to najlepszy sposób na radzenie sobie z nieznośną sytuacją. To uzdrawia”, powiedziała mi w wywiadzie. I tak jest w jej najnowszej – najbardziej politycznej, największej objętościowo i najzabawniejszej – opowieści, na którą miłośnicy jej sztuki komiksowej musieli czekać aż siedem lat.
 
Rutu Modan w jej atelier w Tel Avivie z oryginalnym hebrajskim wydaniem Minharot, Tuneli, fot. © Arkadiusz Łuba
 
   Tym razem rzecz dzieje się na Zachodnim Brzegu Jordanu, w części Palestyny kontrolowanej przez Izrael, obejmującego [bo brzeg] obszar historycznych izraelskich krain Judei i Samarii na zachód od doliny rzeki Jordan. Dwie lepiej czy gorzej zorganizowane grupy, Palestyńczyków i Izraelczyków, poszukują Arki Przymierza – złotej czy złoconej skrzyni, w której według biblijnego Listu do Hebrajczyków (Hbr 9, 4) przechowywano laskę Aarona (pierwszego dziedzicznego arcykapłana z pokolenia Lewiego), dzban z manną i dwie kamienne tablice z tekstem Dekalogu, a według 1. Księgi Królewskiej (1 Krl 8, 9) – tylko tablice Przymierza. Jahwe miał wręczyć te tablice Mojżeszowi na górze Synaj w trakcie wędrówki ludu Izraela z Egiptu do Ziemi Obiecanej. Ostatni raz widziano Arkę w Pierwszej Świątyni, która została zburzona w 586 r. p.n.e. w trakcie najazdu armii Babilonu pod wodzą Nabuchodonozora II. na Palestynę. Obliczenia wskazują, jakoby miejscem, gdzie ukryta jest Arka, był właśnie Zachodni Brzeg.

   Do stworzenia właśnie tego komiksu pchnęła Rutu przyjaźń z pewnym mężczyzną, z którym studiowała ponad 25 lat temu. On i jego ojciec rzeczywiście szukali Arki Przymierza, zdradziła mi autorka: „Przez kilka lat kopali tunel w górze niedaleko Jerozolimy. Ale nic nie znaleźli. Wtedy to było jak żart; jakby ktoś opowiadał mi o swojej szalonej rodzinie. Kiedy szukałam historii do nowej książki, w mojej głowie pojawił się właśnie ten kolega ze studiów. I wtedy pomyślałam o ich historii inaczej. Zastanawiałam się, dlaczego on i jego ojciec to wtedy zrobili. Myślałam o Indiana Jonesie i filmie Poszukiwacze Zaginionej Arki i nagle zrozumiałam, że to opowieść przygodowa”. Ale książka Rutu Modan Tunele to nie tylko czysta przygoda. Historia zawarta w komiksie oparta jest o szerokie tło historyczne.

Tunele Rutu Modan, s. 21

   Naukowcy twierdzą, że ten, kto posiadał Arkę Przymierza, miał władzę. Król Królestwa Judy Jozjasz (ok. 647-609 p.n.e.) chciał zjednoczyć pod swoim panowaniem plemiona hebrajskie. Królestwo Izraela na północy było wasalem Asyrii. Kiedy pod koniec VIII. wieku p.n.e. chciało zerwać ten pakt, armia asyryjska najechała jego obszar, zniszczyła jego stolicę Samarię, a Królestwo włączyło do imperium asyryjskiego. Wielu zalfabetyzowanych (a więc mających dostęp do ksiąg, a tym samym do nauk) uchodźców z Królestwa Izraela udało się do Judy. Z czasem w Asyrii nasiliły się walki wewnętrzne. Kraj nie mógł już dłużej kontrolować swoich wasali i zmuszony był opuścić terytorium byłego Izraela. Jozjasz wykorzystał ten moment dla swoich planów zjednoczenia. To w tym celu posługuje się starą księgą, która – według Biblii – została znaleziona w świątyni i przekazana mu jako Księga Praw. Zleca spisanie wszystkich historii biblijnych w jedną księgę jako historię obu narodów hebrajskich, zjednoczonych pod religijnym przywództwem jerozolimskiego wszechboga Jahwe z Arką Przymierza jako symbolem Jego mocy. Czyni to również po to, by pokazać, że Arka Przymierza (tj. centrum władzy) zawsze była w Jerozolimie – tak uważa choćby Thomas Römer, profesor Biblii Hebrajskiej w Collège de France: „Dawid przyniósł ją [Arkę Przymierza] do Jerozolimy, a Salomon zbudował dla niej świątynię. Chodziło w tym o legitymizację Jerozolimy jako stolicy obu królestw [Izraela i Judy]”. Jozjasz dlatego propagował ideę zjednoczonego królestwa, aby uzasadnić swoje ambicje terytorialne, uważa izraelski archeolog Israel Finkelstein: „Zjednoczone królestwo Dawida w Biblii reprezentuje zjednoczone królestwo Jozjasza, którego stolicą jest Jerozolima. A zatem Biblia nie opisuje królestwa, które było, ale takie, które ma dopiero nadejść”. Ale już w roku 609 p.n.e. Egipt dostrzega zagrożenie w zjednoczonym Królestwie Izraela. Jozjasz ginie w bitwie z faraonem, a realizacji jego planów nikt się już nie podejmuje. Latem 587 r. p.n.e. król babiloński Nabuchodonozor II. podbija Jerozolimę i każe spalić świątynię. Odtąd uważa się Arkę za zaginioną. Bez ziemi, bez świątyni, bez Arki Przymierza, Hebrajczycy mieli tylko Pismo Święte, które ich jednoczyło i pozwalało zachować wspólną tożsamość. Takiego zdania jest także Rutu Modan: „Najważniejszą rzeczą, jaką staram się zgłębić w Tunelach, są wielkie historie i mity. Tak długo nie mieliśmy jako Żydzi własnego kraju. To, co przez cały czas łączyło nas jako naród, to właśnie wielkie wspólne historie”, jak powiedziała mi w wywiadzie.

   Autorka przyznała kiedyś, że nie byłaby w stanie opowiedzieć historii na Bliskim Wschodzie poprzez komiks. W Minharot, po polsku Tunele właśnie, udaje się jej to zaskakująco dobrze. Wszyscy angażują się w poszukiwania: ortodoksyjni, religijni i zsekularyzowani, konkurujący ze sobą naukowcy, beztroskie dzieci wpatrzone nieustannie w telefon komórkowy, armia izraelska, Państwo Islamskie, kolekcjonerzy antyków i palestyńscy przemytnicy. Nawet stereotypowy wątek miłości homoseksualnej między żydowskim Izraelczykiem a Arabem, znany choćby z izraelskich filmów o tematyce LGBTQ, udało się Modan włączyć w tę historię. Jej postaci to szeroka panorama tego wielokulturowego tygla, jakim nota bene jest Izrael, ale także po prostu reprezentanci różnych charakterów ludzkich, których mieszanka zapewnia – w tym wypadku dosłownie – mieszankę wybuchową, podszytą sporą dawką tragikomizmu. „Potrzebowałam wielu lat, by znaleźć libretto dla opowieści o konflikcie na Bliskim Wschodzie“, zdradza mi Modan: „Tunel łączy ze sobą dwa punkty pod ziemią. Nie widać go, jest ukryty. Tak samo jak miłość moich dwóch protagonistów. Mogą żyć w związku, ale tylko pod ziemią; tak samo jak wspólna misja znalezienia Arki może funkcjonować tylko pod ziemią”. Zaznaczam, że nie jest to jej ocena. Ona po prostu opisuje trudną rzeczywistość.
 
Tunele Rutu Modan, s. 99
 
   W Bezalel Academy of Art and Design w Jeruzalem, renomowanej izraelskiej uczelni artystycznej, Rutu była wychowanką innego artysty komiksowego polskiego pochodzenia – Michela Kichki. Drugie pokolenie o traumie potomków Ocalonych i Falafel na ostro o życiu w Izraelu – jego dwa najbardziej znane komiksy, które ukazały się nakładem krakowskiego Muzeum Sztuki Współczesnej „MOCAK” w minionych latach, narysowane zostały w sposób właściwy raczej gazetowym cartoonom politycznym niż powieści graficznej. Rutu wspomina w udzielonym mi wywiadzie: „Michel był moim najważniejszym nauczycielem. Nie chciał, byśmy rysowali jak on. Mieliśmy pracować nad własnym stylem i go rozwijać. Poszłam więc swoją drogą i on to zaakceptował. Wspierał mnie i przedstawiał wielu artystom. Jest on nadal częścią mojego życia; teraz wspólnie wykładamy w tej samej akademii“. I tak to Rutu zdecydowała się w swojej pracy na tak zwaną „ligne claire”, prostą, klarowną, „czystą linię”, która wywodzi się od belgijskiego artysty komiksowego Hergé (własc. Georges Prosper Remi), twórcy Przygód Tintina. W technice tej chodzi o klarowny styl charakteryzujący się przejrzystymi kadrami i obrazami oraz linearny przepływ narracji. I tu pojawia się specyfika pracy Rutu Modan: najpierw fotografuje aktorów w upozowanych scenach, a następnie przenosi je na papier. A przecież wszystko mogło potoczyć się zupełnie inaczej pod nieświadomym wpływem uznanego akademika Kichki. Ale wtedy nie byłaby to Rutu Modan...

   Czytałem Tunele w trzech wersjach językowych i najbardziej ubawiło mnie polskie tłumaczenie wydane przez Kulturę Gniewu (a zatem ukłony w stronę tłumaczy na polski, Zuzanny Solakiewicz i Gregory’ego Zvika Portnoy’a). Jeśli ktoś chce poznać specyfikę izraelskiej historii i wachlarz izraelskich charakterów, a przy tym dobrze się ubawić (niezastąpione są choćby powiedzonka ortodoksyjnego Żyda Gedanken [imię znaczące = myśli/sentencje] a la Księga Przysłów), ten może sięgnąć po ten komiks bez obawy, że się zawiedzie. Nie zawiedzie się.


czwartek, 1 września 2022

Przywrócić Ukrainę – „Planeta Piołun” Oksany Zabużko

   Opleciony wenflonami, umierający Zbigniew Herbert prosił w drugim ze swoich czterech Brewiarzy (w tomie Epilog burzy z 1989 r.):

Panie,

      obdarz mnie zdolnością układania zdań długich (s. 8)

   O ile polskiego poetę i ukraińską eseistkę łączy intelektualność tekstów i najwyższa przyjemność lektury, o tyle ta ostatnia buduje zdania-mamuty, rozbudowane, o strukturze kłącza. Może dlatego przypadła mi do gustu. W końcu ostatnio ktoś po raz pierwszy zwrócił mi uwagę, jakbym „posługiwał się długimi ciągami myśli”. Z czystym sumieniem mogę to określenie zastosować także w przypadku Oksany Zabużko.

   Przypadła mi do gustu także z innego powodu. Patrzy bowiem na Polskę – podobnie jak ja – z pewnego oddalenia. Ma przez to szerszy ogląd, nieskażony bliskością (choć jak przyznaje, „zwykła nazywać Polskę cioteczną siostrą”, s. 15). Zauważa więc, że „Polska się zamyka” (s. 14), że „jeszcze bardziej dramatycznie zmieniła się telewizja” (s. 16), że „kurczy się finansowanie kultury” (s. 17), a „rząd [jej – kultury] kosztem [...] zaczyna ‘karmić’ własne zaplecze wyborcze, tłamsząc rozwiązania alternatywne” (s. 17); pyta „gdzie jest tamta Polska” i „jak [...] w tak dobrze sobie radzącym, kulturalnym kraju mogła w ciągu dziesięciu zaledwie lat nastąpić tak lawinowa dezintelektualizacja” (s. 16). Jej wyciągnięty, pouczający palec wskazujący niejednego może irytować. To Polacy (i Zachód) są wszak tymi ignorantami, którzy niewiele wiedzą o swoich wschodnich sąsiadach, poza paroma stereotypami oczywiście. I którzy po zajęciu Krymu i Donbasu przez Rosję „niewzruszoną wiarą polskich elit” nie dostrzegają niebezpieczeństwa „nowej wojny światowej” (s. 8).

   Wydaje się, że książka Planeta Piołun powstała w wyniku głębokiego rozczarowania polską dumą narodową i ignorancją w stosunku do jej wschodnich państw ościennych. Obrażona wystąpieniem prezydenta Komorowskiego, mówiącego o niedemokratycznej drodze rozwoju Ukrainy, powodowana odkrywaniem zmieniającego się świata i przeczuciem wojny, przygnębiona wiedzą, której nie da się przekazać na żadnym wystąpieniu autorka pisze „podręcznik” kulturowej tożsamości Ukrainy oraz historii tej części Europy. W jego skład weszły „eseje napisane [między 1997 a 2020 rokiem – A. Ł.] dzięki wrażeniom z zagranicznych prezentacji [jej] książek” (s. 26). O ile punktem wyjścia zawsze jest szeroko rozumiana kultura (czy to literatura, film, czy filozofia), o tyle eseje te przyjmują formę erudycyjnych rozpraw dotyczących ukraińskiego „uwikłania” w ład i porządek świata – przede wszystkim świata radzieckiego („ruski mir”); są intelektualną walką o przywrócenie Ukrainy, jej odmienności i wyjątkowości powszechnej świadomości. (Najbardziej mnie irytuje ostatni esej, w którym Zabużko ustawia Ukrainę w pozycji idealnej, nieskażonej, moralnie czystej wobec zwrotów historii, dając przy tym prztyczka w nos wszystkim kolaborantom i sprzedawczykom podczas minionych wojen.)

    Tytułu użyczył książce jej pierwszy esej. Planetę Piołun widzi autorka jako „jądrową pustynię” (s. 95), powstałą po wybuchu elektrowni atomowej w Czernobylu 26. kwietnia 1986 r. Poza tym »czarnobyl« (=czarna bylina) oznacza w języku ukraińskim »piołun«. Nawiązanie do apokaliptycznej trzeciej trąby, zwiastującej „wielką gwiazdę” spadającą z nieba, „płonącą jak pochodnia” i zatruwającą „trzecią część wód”, jest oczywiste. „A imię gwiazdy zowie się Piołun” (Ap 8,10–11). Anatolij Hajdamaka stworzył pomnik pt. „Gwiazda Piołun” ukazujący stalowego anioła dmącego w trąbę, który jest częścią kompleksu muzealnego powstałego z okazji dwudziestopięciolecia katastrofy w ukraińskim mieście. Symbolizuje koniec dotychczasowego świata jak dla Zabużko cezura roku 2014. Ponieważ medycyna ludowa wskazuje liczne właściwości lecznicze piołunu, pogańskie wierzenia i obyczaje widzą w nim pozytywy, a wiara w to, że piołun może ochraniać dom przed negatywnymi wpływami, występuje zarówno w kręgu kultury prawosławnej jak i katolickiej, dlatego książkę ukraińskiej pisarki można także odczytywać pozytywnie – jako ochronę przed zgorzknieniem i zatruciem (choćby kremlowskimi fake newsami).


poniedziałek, 21 lutego 2022

Mężczyzna w zawierusze czasu – Powieść Szczepana Twardocha „Pokora“ ukazuje się po niemiecku jako „Demut”

   Dwa lata po polskiej premierze w krakowskim Wydawnictwie Literackim 15. lutego 2022 r. ukazała się po niemiecku w Rowohlt Berlin jak dotychczas ostatnia powieść Szczepana Twardocha, po czym pisarz otrzymał Nagrodę im. Kazimierza Kutza za m.in., jak podano, „wybitne pod względem artystycznym, autentyczne i społecznie doniosłe świadectwo pracy nad śląską pamięcią zbiorową”.

   Pokora/Demut opowiada o końcu i nowym porządku świata; o wywrotowym Berlinie z jego okaleczonymi, oszpeconymi i szalonymi; o wstrząsach, które wkrótce ogarną całą Europę. Pośrodku tych wydarzeń znajduje się mężczyzna, usytuowany między emancypacją a zwątpieniem w siebie, i szuka swojej drogi w wybuchowej, wolnej epoce.

   Pokora kończy się jednym prostym zdaniem, wyróżnionym nowym akapitem – „Boję się”. Chciałbym zacząć właśnie od tego zdania. Niemieckie tłumaczenie Olafa Kühla rezygnuje niestety z tego ważnego zabiegu. U niego jest to po prostu ostatnie zdanie w akapicie.

   Główny bohater, Alois Pokora, wiedział przez całe swoje życie, że „nie wolno mu okazać strachu. [...] Wszyscy tak żyli“ (s. 57)Zapytany przeze mnie, czego boi się Szczepan Twardoch, odpowiedział: „Zwykle odpowiadam, że niczego się nie boję, ale to jest oczywiście nieprawda”. O tym, czego się boi, „to boi się mówić”. Nie odpuszczam. Nie po to bowiem autor wkłada w usta swoich bohaterów tak znaczące słowa na końcu powieści, by sam o tym wcześniej nie myślał: „Boję się tego, czego wszyscy się boją, mówiąc o takich ogólnych sprawach”, Twardoch w końcu się otwiera, a może jest znudzony moim nagabywaniem: „Boję się, że będzie wojna na Ukrainie, a wolałbym, żeby nie było. Boję się, że nam się ekonomia zawali i nie będę miał czym dzieci nakarmić. Boję się, że zachoruję i umrę, ale z drugiej strony i tak wszyscy kiedyś umrzemy”. To jest strach, „który wynika z tego, że jest rok 2022; jest taka sytuacja na świecie, jaka jest. Nic specjalnego…“.

   Pokora to nazwisko z wpisanym weń znaczeniem. Bohater jest ciągle upokarzany. Niby ten sam źródłosłów, a jednak »pokora« i »upokorzenie« to zupełnie coś innego.
   Mimo że lokalny ksiądz wysyła chłopca do gimnazjum (a może się go w ten sposób pozbywa), nie jest to historia szczęśliwa. Pomimo ukończenia szkoły, studiowania i uczęszczania do szkoły oficerskiej, Alois jest nieustannie prześladowany, odrzucany i pogardzany. Mimo że lepiej się ubiera i jakoś brnie przez życie (a przecież mógłby je już kilkakrotnie stracić), to i tak nigdzie nie może znaleźć miejsca; miotany tam i z powrotem między traumą wielkiej wojny a rewolucją proletariacką. Z jednej strony historia ta przywodzi na myśl biografię Janoscha, a więc Horsta Eckerta. Z drugiej – pod pewnymi względami – samego Twardocha. Mimo że dobrze się ubiera, jest twarzą z reklam, jest wysportowanym i wyedukowanym młodym mężczyzną, uznanym pisarzem, to jednak jego śląskość ciągle wyrzucają mu tzw. „polscy patrioci”. Co na to autor?

   „Wszystko to, czym jestem i kim jestem, wzięło się z tej mojej przypadkowej etnicznej tożsamości”, opowiada dalej Twardoch: „Oczywiście moja sytuacja egzystencjalna jest drastycznie inna, i była, bo inne są czasy, żyjemy sto lat później. Tutaj być może bardziej to przypomina biografię moich rodziców, którzy są pierwszym pokoleniem, zarówno w rodzinie mojego taty, jak i mojej mamy, które skończyło studia. Bo wcześniej, przed moim tatą i przed moją mamą, byli tak naprawdę tylko górnicy i gospodynie domowe, a wcześniej chłopi pańszczyźniani. No, ale być może nawet tak, ten nieustający i niekończący się kompleks Aloisa Pokory, który go jakoś kieruje; to poczucie nie przynależności nigdzie, ta anomia, która go jakoś napędza, być może jakoś to wynika z moich własnych doświadczeń. A być może nie”.

   Okładkę polskiego wydania z 2020 r. stanowi obraz Georga Grosza Panorama. Precz z Liebknechtem z roku 1919. To niezwykły, wielopoziomowy, energetyzujący obraz. Widzimy okaleczonych i oszpeconych weteranów wielkiej wojny, nikczemnych starych generałów, tłustych kapitalistów, mieszających się z intelektualistami, politykami, prostytutkami i dekadencką bohemą. Artysta, rozczarowany wojną, pokazuje jak dawne porządki, jak Berlin, jak świat się rozpadają. Nie ma w tym obrazie proporcji, bo także sztuka została przez wojnę zburzona. A jednak obraz ten przyciąga. Okazuje się, że Pokora „jest mocno zadłużona w malarstwie tych czasów”, jak opowiada mi pisarz: „I tutaj przede wszystkim właśnie w George’u Groszu, ale też w Otto Dixie. To jest malarstwo, które robi na mnie niezwykłe wrażenie i niezwykle mnie porusza; które jakoś głęboko przeżywam, bo ono jakoś wspaniale ujmuje Zeitgeist tych czasów. Ta powieść opisuje upadek pewnego świata i same początki nowego. Ja bardzo lubię takie momenty historyczne, w których kończy się jedna epoka, zwykle gwałtownie; wtedy ludzie przez jakiś czas, zanim określi się nowa forma świata, znajdują się w jakiejś takiej społecznej otchłani; żyją w świecie, który nie ma swojej zasady, który nie ma swojego archē. Niepewność ludzka w takich czasach jest dla mnie bardzo interesująca; przerażenie jest bardzo interesujące. Ale też wydaje mi się, że wtedy takie momenty w historii, one jakoś pozwalają charakterom ludzkim być bardziej widocznymi“.

   Niemieckie wydanie z okładki Grosza rezygnuje. W miejsce Panoramy... pojawia się Nikolaus Braun z Berlińską scenką uliczną z 1921 roku. Zatrzymane migawki z życia ulicy wmalowuje Braun niczym komiks (a to przecież także ikona literatury popularnej, tyle że odrobinę późniejsza) w oddzielne ramki – udana metafora rozpadniętego, rozciętego, nowoczesnego świata. Niemiecki historyk Eberhard Kolb skomentował onegdaj ten obraz w następujący sposób: „Berlin stał się najbardziej ekscytującym miastem w Europie, gdzie zderzyły się przeciwieństwa i narodziła się ‘nowoczesność’ w technologii i transporcie, teatrze, literaturze i modzie”. I tak nagle wypłynęły kobiety z fryzurami bob i w spodniach, płyty gramofonowe opanowały prywatne mieszkania, charleston i jazz – kluby nocne, do kin trafiły filmy dźwiękowe, miasta wypełniły się ruchem. Ludzie zostali zderzeni z nowymi rzeczami, odurzającymi, wspaniałymi i dzikimi. A wszystko to było spowite gorzkim ubóstwem, cieniem, ciemnością, która już niedługo miała pochłonąć Niemcy i Europę.

   Ale tego Berlina Republiki Weimarskiej nie ma już od ponad stu lat; zniknął wraz ze swoją ludnością i budynkami. Dawna tkanka miasta zniknęła niemalże bezpowrotnie, pozostały tylko kikuty dawnej „rozpasanej” świetności, kolorowego queeru, amalgamatu klas społecznych. Na szczęście dla Twardocha, który nie potrzebował obecnej stolicy Niemiec dla swojej „berlińskiej” powieści. Studiował za to stare mapy i pocztówki. Zanurzał się w dawnych szpaltach gazet: „Prasa berlińska sprzed stu lat była dla mnie najbardziej wdzięcznym polem prowadzenia kwerendy; nawet wdzięczniejszym niż książki historyczne. Bo w gazetach jest wspaniale oddane to, że ludzie naprawdę nie mają pojęcia, co się dzieje wokół nich. Książka napisana pół wieku po wydarzeniach, ona zwykle już opiera się na głębokich badaniach, wtedy już naprawdę wiemy, co się działo. A mnie nie interesuje to, co się naprawdę wydarzyło. Mnie interesuje to, co było widoczne dla ludzi, którzy byli uczestnikami tych zdarzeń. Oni absolutnie nie mieli pojęcia, co się dzieje. No i ja właśnie bardziej szukałem tej niewiedzy ludzi z tamtego okresu, tej takiej mgły i ciemności, w której oni się wszyscy poruszali, szukałem raczej tego zagubienia, a nie jasnych odpowiedzi”.

   Wcześniejsze książki Twardocha zawierały elementy nadnaturalne jak mówiąca ziemia w Drachu czy latający waleń w Królu. W Pokorze już tego nie ma. Na poziomie narracyjnym rolę te przejmuje tajemnicza Agnes – rodzaj tajemniczej boginki, do której wolny od jakiejkolwiek relacji Alois lgnie, gdyż pragnie połączenia z czymś wyższym i większym, ważniejszym od siebie; to jego siła życiowa, ale także ostateczne zatracenie. Powieść Twardocha to praktycznie w całości inwokacja do Agnes, rodzaj monologu relacjonującego życie głównego bohatera, jego myśli i działania. Ich związek odznacza się uległością, poddaństwem, bałwochwalstwem i dominacją. Męskość i związane z nią negatywy jak wojna, przemoc itp. stawiane są pod znakiem zapytania. Męskość w tej książce jest niejako zawieszona między tożsamością, seksualnością, klasowością, rolami społecznymi. Kim ostatecznie jest Alois? Ślązakiem? Niemcem? Polakiem? Bolszewikiem?

Szczepan Twardoch, fot. © Arkadiusz Łuba

   
W Polsce książka zestawiana była ze współczesnością, kiedy to tym wyimaginowanym wrogiem jest od roku ukazania się książki 2020 społeczność LGBTQ, a wszelkie niewygodne fakty związane z polską historią są wypierane i fałszowane.

   Niektóre fragmenty, jak słynne zdanie z utworu hamburskiej kapeli punkowej Slime „Niemcy muszą umrzeć, żebyśmy my mogli żyć” są w stosunku do Niemiec krytyczne i sięgają 1844 roku i krytyki wyrażonej przez Heinricha Heinego w jego wierszu Tkaczki śląskie, które „tkają dla Niemiec całun i wplatają weń trzykrotne przekleństwo – Bogu, królowi i fałszywej ojczyźnie” [moje tłum. – A. Ł.]. Slime odwróciła w swoim utworze linijkę wiersza Heinricha Lerscha Pożegnanie żołnierza: „Niemcy muszą żyć, nawet jeśli my musimy umrzeć“, znajdującej się na pomniku 76. Hamburskiego Pułku Piechoty, postawionego w Hamburgu-Dammtorze w 1936 r. Lersch należał do NSDAP i w październiku 1933 roku podpisał Przyrzeczenie najbardziej lojalnych wyznawców Adolfa Hitlera (podobno jestem pierwszy, „i to wliczając również niemieckich dziennikarzy, którzy nie mają pojęcia, skąd się wzięło to »Deutschland muss sterben, damit wir leben können«”, który „odcyfrował wszystkie kolejne warstwy tej uroczej skądinąd pioseneczki, którą [Twardoch wkłada] w usta umierającego niemieckiego żołnierza”).

   Już „wiele razy niemiecka recepcja [jego] książek zadziwiała” Twardocha, tak że „nie ma pojęcia, jak [Pokora] może być w Niemczech przyjęta”: „Okazuje się, że niemiecka publiczność czyta te książki zupełnie inaczej niż polska; krytycy niemieccy zwracają uwagę na zupełnie coś innego niż polscy. To, co się w Polsce nie podoba, w Niemczech się podoba”. Pisarz zwraca uwagę, że „pewnie jest to także funkcja przekładu”: „Przekład artystyczny literatury na inny język zawsze jest tak naprawdę przełożeniem nie tylko języka, ale także kontekstu. Być może to już są troszkę inne powieści wtedy. Powieść dzieje się wtedy, kiedy jest czytana. No więc skoro czyta to niemiecki czytelnik, po niemiecku, ze swoim bagażem kulturowym, doświadczeń, no to to się jakoś wydarza od nowa“.

   Wypatruję, co nowego przydarzy się Pokorze.


środa, 19 stycznia 2022

Pierwszy queerowy król Polski – Słowacki? Marta Justyna Nowicka: „Słowacki. Wychodzenie z szafy”

il. 1

   Szczerze – nie interesuje mnie orientacja seksualna Słowackiego (ani nikogo innego), ani to, z kim sypiał, bądź nie sypiał; czy były to kobiety, czy mężczyźni. Na jego kaprysy, „szatanielstwo” (rzeczownik nawiązujący do pierwszej udanej próby odbrązowienia wieszcza – SzatAnioł Jana Zielińskiego), talent literacki nie miały wpływu ani płeć, ani orientacja seksualna. Zresztą w czasach, w których przyszło mu żyć, nie było definicji seksualności, a głęboką przyjaźń utożsamiano z miłością: „Początki przyjaźni między wieloma ludźmi epoki romantyzmu opisywane były językiem miłości”, jak przeczytamy w omawianej książce (s. 183).
 
   
Marta Nowicka udowadnia z powodzeniem w Słowacki. Wychodzenie z szafy, że na wieszcza i jego utwory można spojrzeć przez pryzmat gender i queer studies, że można czytać go wciąż na nowo. Pociąga to za sobą spiralę interpretacji i inspiracji. Bo weźmy na warsztat choćby Poema Piasta Dantyszka z 1839 roku i taki tam fragment: 
O! Polsko! Polsko! Święta! Bogobojna!
Jeżeli kiedy jasna i spokojna
Obrócisz twoje rozwidnione oczy
Na groby nasze, gdzie nas robak toczy;
Gdzie urny prochów pod wierzby wiosenne
Skryły się dumać jak łabędzie senne;
Polsko ty moja! gdy już nieprzytomni
Będziemy — wspomnij ty o nas! o! wspomnij!

   Cytowany fragment to apel o zachowanie ciągłości pamięci. O zmarłych mają pamiętać przyszłe pokolenia – także o zmarłym Słowackim i jego queerowej wersji, a jakże! Ją to Naczelnik Państwa wyniósł na trony królewskie, zmieniając w ten sposób pogrzeb w akt koronacyjny (proszę o tym pamiętać: pierwszym queerowym królem Polski jest być może właśnie Słowacki!). Józef Piłsudski był wielbicielem jego twórczości. W swoim przemówieniu podczas składania zwłok poety na Wawelu w dniu 28. czerwca 1927 r. cytował Beniowskiego, Rozmowę z matką Makryną Mieczysławską, Wacława. Wierny rozkazom żołnierz zapuścił się w tereny wojsku z definicji obce – w sztukę poetycką. „W imieniu rządu Rzeczypospolitej polecił panom odnieść trumnę do krypty królewskiej, [by/bo] królom był równy” (wielu ówczesnych słuchaczy tej mowy stwierdziło, że Piłsudski powiedział nie „by”, ale „bo”). Jak widać, granice są płynne (o płynnych granicach seksualności będzie jeszcze mowa), wszak i wieszcz Słowacki był onegdaj poetyckim patronem Legionów. Naczelnik czyni zeń nie tylko króla, ale także Boga: „Są ludzie i są prace ludzkie tak silne i tak potężne, że śmierć przezwyciężają”, bo kto inny śmierć przezwyciężył, jeśli nie Chrystus, boży syn.
 
il.2
   Miejsce przemowy Marszałka i miejsce pochówku poety wpisują się w pejzaż iście romantyczny: zamek, dziedziniec arkadowy, krużganek, a później krypty i groby, gdzie – niczym w Mickiewiczowskich Dziadach – pośród umarłych świętują żywi. Ale dzięki okładce książki (na której wysoce artystyczna, zasługująca na uwagę i uznanie ilustracja Bartka Arobala Kociemby, ukazuje nieco zniewieściałą, delikatną niczym znany kołnierzyk Słowackiego twarz poety i sytuuje ją gdzieś w opozycji do mocnych, niekiedy wulgarnych prac Toma of Finland, ukazujących nowy archetyp geja charakteryzującego się siłą fizyczną i psychiczną oraz pewnością siebie i swobodą seksualną) trzeba by sobie Julka wyobrazić także w innym miejscu – jak nieśmiało porusza się wśród brokatem lśniących ścian, pluszem wyłożonych sof i foteli, jak sortuje jedwabne apaszki, ażurowe pończochy i muślinowe czy koronkowe żaboty, a może także pomiędzy labiryntami dark roomów, a może wręcz jak prowokuje wśród publicznych szaletów, bocznych miejskich uliczek, ciemnych parkowych ścieżek, czy innych cruising areas odpowiadających jego czasom. Tego Nowicka w swojej książce niestety nie odtwarza.

   Stwierdzenie, że Słowacki nie mieści się w ramach epoki, w której przyszło mu żyć, zakrawa na banał. Według Marii Janion „romantyzm polski był wielkim odkryciem inności” (Słowiańszczyzna, szaleństwo i śmierć). Z kolei dla Tomasza Kitlińskiego i Mateusza Skuchy „wielkie odkrycie inności” to twórczość Słowackiego. Udowadniają oni w swoim szkicu Słowackiego fragmenty dyskursu erotycznego, że bycie pożądanym przez adresatów listów „jest gwarantem ukonstytuowania się tożsamości Juliusza”. Na potwierdzenie swojej tezy cytują Michała Pawła Markowskiego z tekstu pt. Dyskurs i pragnienie: „To Pożądanie pozwala człowiekowi powiedzieć »Ja«”, przyczynia się więc do konstytucji tożsamości. „Pragnąc innego pragnienia – zauważa Markowski za Lacanem – pragniemy uznania nas samych. To dzięki uznaniu przez innych będziemy mogli ostatecznie powiedzieć Ja, co oznacza, że Ja buduje się na zwrotnej informacji odbitej od innego pragnienia. Innymi słowy: Ja uzyskuje tożsamość dzięki uznaniu innych”. Czy nie o to zabiegał wyobcowany wieszcz, o którym Mickiewicz miał powiedzieć, „że jego [Słowackiego] poezja jest śliczna, że jest to gmach piękną architekturą stawiony, jak wzniosły kościół – ale w kościele Boga nie ma”?

   Juliusz nie krzepił serc w sposób, w jaki to robił Adam; do powstańczego zrywu nie inspirował tak jak on. Zamiast na kwestiach zbiorowości i narodowych skupił się na jednostce. Nigdy nie założył rodziny, nie spłodził potomka. Kobietom – bohaterkom swoich największych utworów – przypisał obowiązujące onegdaj cechy na wskroś męskie – kazał im mordować, zdradzać, instrumentalizować. Dodatkowo nasycił je wyrazistymi namiętnościami. „Próżno tak wielu wyraźnych i władczych bohaterek szukać chociażby w twórczości Mickiewicza, co świadczy poniekąd o genderowej wrażliwości autora Balladyny”, czytamy w Wychodzeniu z szafy (s. 142). Odstawał językiem i postawą. Chyba nie popełnię grzechu, jeśli pokuszę się o pewne porównanie: Jak Joyce – zdaniem T.S. Eliota – zabił i pogrzebał wiek XIX w literaturze, tak Słowacki zabił i pogrzebał być może polski romantyzm w polskim romantyzmie. Był inny i nie przystawał – ani życiem, ani dziełem do obowiązujących ówcześnie ram. Trudno samemu dźwigać takie brzemię... „Słowacki próbował zrozumieć, dlaczego nie został stworzony na podobieństwo innych ludzi, ale nie znalazł jednoznacznej odpowiedzi. Z cierpienia, jakie może wywołało u niego początkowo poczucie odmienności, kompleks niższości oraz idące za nimi odrzucenie ze strony najbliższych, odważnie stworzył za to swój największy atut – zgodę na bycie innym”, jak pisze Nowicka (s. 103).

   Interesuje ją Inny z perspektywy płci i seksualności; szuka „pierwiastka erotycznego czy może element[ów] pożądania”: „Niedostrzeganie, że relacja pomiędzy dwiema osobami tej samej płci może być czymś więcej niż przyjaźnią” uważa za błąd uogólnienia (s. 196). Błędem uogólnienia może być jednak także szukanie czegoś więcej niż przyjaźni (i/lub głębokiej, niemalże erotycznej fascynacji) tam, gdzie być może niczego więcej nie było (Słowacki pisał wszak też do matki: „Nie mam żadnego przyjaciela, któremu bym o wszystkim mówić mógł otwarcie”; list z 10. lipca 1838 r.). Nie dziwi mnie testamentowe uposażenie czuwającego czy wręcz śpiącego przy nim portiera Milleta. Zdefiniował bliskość dosłownie; bliskich z rodziny przy nim nie było, a matka „zdążyła” przyjechać na grób syna dwa lata po pogrzebie.

   W tytule tego omówienia wyniosłem Słowackiego na pierwszego queerowego króla Polski nieco pospiesznie i nieco na wyrost. W ostatecznej wersji dodałem doń zatem pytajnik. Nowicka używa w tytule swojej książki gerundium – »wychodzenie«. Rzeczowniki odczasownikowe rozumie się jako czynność odbywającą się w chwili mówienia, niczym angielski czas teraźniejszy ciągły – present continuous. Dana czynność jeszcze się dzieje, jeszcze się nie dokonała i nie wiadomo, czy w ogóle się kiedyś dokona; płynie niczym seksualność Słowackiego, o którym trudno powiedzieć, czy był hetero, homo, bi, czy aseksualny („Jaki rodzaj relacji połączył Słowackiego z Krasińskim? Przyjaźń, kochanie, połączenie duchowe, a może »romans życia nie skłamany w niczem«? Pytanie to pozostaje otwarte. Odpowiedź na nie wydaje się wyłącznie kwestią nazewnictwa”, jak konstatuje sama autorka – s. 250). Zresztą określenia te przyniosły dopiero wieki późniejsze. Już starożytni Egipcjanie sypiali z kim chcieli, niczego nie definiując. „Wielozmysłowa, wieloznaczna, histeryczna poezja Juliusza Słowackiego opowiada podmiot w procesie. Tworzy wręcz podmiot w procesie, jego stawanie się, dzianie się podmiotowości wszechpłciowej”, jak chcą Kitliński i Skucha.

   Wszechpłciowy Słowacki Nowickiej wypływa więc z szafy, jest pełniejszy, wielowymiarowy. Oglądamy go z różnych perspektyw, głównie przez pryzmat ciała. Ale nie ma dowodów na to, że kiedykolwiek spał z innym mężczyzną. Autorka wyklucza też (za Zielińskim) jego akty seksualne z kobietami. Krąży wokół koncepcji romantycznej miłości, cytuje i omawia listy polskich romantyków, chwyta się występujących w nich czułych zwrotów, ale jakoś tak podskórnie za mało mi z tego wynika wprost, za dużo kłębi się tu domysłów („czytanie zachowanej korespondencji wieszczów przypomina składanie puzzli z kilku różnych zestawów”, s. 224), a więc też nie do końca mnie przekonuje i skłania do wzmożonej uważności; otwarte pozostawia także pytanie, ile nieheteronormatywności jest w utworach Słowackiego (a przecież patrząc także z tej perspektywy ciekawi, dlaczego tytułowemu bohaterowi „nie wychodzi” z żadną kobietą w Kordianie; dlaczego Zawisza woli walczyć z demonami zamiast „osiąść” u boku pięknej Laury; w jakie związki wikłają się mężczyźni i kobiety z tą samą i z przeciwną płcią). Szkoda więc, że badaczka poddaje obszernej analizie jeden tylko tekst literacki wieszcza – Godzinę myśli (choć warto tu także odnotować i zwrócić uwagę na pomniejsze przemyślenia dotyczące Fantazego, W Szwajcarii i Króla Ladawy, rzucone tu i ówdzie). Jednoznacznie pokazuje za to proces autokreacji poety w listach, jego silny związek z matką, jej nad nim dominację i próbę uwolnienia się syna z tej toksycznej relacji i jego monumentalną samotność wynikającą z inności. Zatrzymuje się nad relacją Słowackiego z Krasińskim. Czyni też daleko posunięte porównania z życiorysami i dziełami Gombrowicza, Stachury, Świetlickiego, Charamsy, Witkowskiego, nie bacząc na różnorodność epok i konwencji, w jakich przyszło im żyć. [Dziennik z lat 1847-1849] nazywa jego wydawca, Jacek Brzozowski, „dziennikiem intymnym, pisanym jakby w samotności, ‘nocą’”. Taki intymny dziennik – Kronos – miał Gombrowicz i to w nim znaleźliśmy ostateczne potwierdzenie seksualnej płynności pisarza. Dlaczego Słowacki – tak drobiazgowy w notatkach, tak zorganizowany i skrupulatny, nie zanotował swoich rzekomych męskich podbojów w Raptularzu? Badaczka ma swoje przypuszczenia: „Szczegółowe wyliczanie pozbawionych otoczki faktów pozostawia wrażenie, że ma się do czynienia z szyfrem lub celowym pominięciem innych treści” (s. 114). Śmiem jednak wątpić, że autor Lilli Wenedy ma swoją Ritę, skrywającą gdzieś jeszcze rękopis, w którym wieszcz nam się odkryje.

   A jednak lektura Słowacki. Wychodzenie z szafy ma w sobie coś ze śledztwa, z sensacji, z odkrywania. Jest to wersja doktoratu, którego sztywną naukowość złagodzono w „giętkim” – by pozostać w rejestrach Słowackiego – języku popularnonaukowym. I kieruje tok myślenia na nowe tory. To zdecydowanie zalety tej książki. Także jej cel został osiągnięty: „Więcej twarzy Słowackiego do dziś czeka na przeczytanie, odczucie i pokochanie – z takim wrażeniem chciałabym pozostawić czytelników i czytelniczki po lekturze niniejszej pracy” (s. 17). Nowicka ukazuje człowieka dumnego, silnego i odważnego; człowieka nawet nie nieheteronormatywnego, ale po prostu – nienormatywnego, nie poddającego się schematom i uniemożliwiającego jego jednoznaczne opisanie. Czekam zatem, kto pokusi się o analizę jego dzieł z perspektywy nie(hetero)normatywnej. Z pewnością byłaby to porywająca lektura... A o tym, że jest co czytać, świadczą choćby Dezorientacje. Antologia polskiej literatury queer (pod red. Błażeja Warkockiego, Alessandro Amenty i Tomasza Kaliściaka), o których jeszcze będzie mowa na tym blogu.