Trudno – na pierwszy rzut oka – nie zgodzić się z twierdzeniem, że „Joyce’ów mamy dwóch”. Podobno jest Joyce łatwiej przyswajalny z jego zbiorem opowiadań Dublińczycy i powieścią Portret artysty... oraz Joyce trudniejszy w odbiorze, zrozumieniu i czytaniu. W tej ostatniej grupie mieściłyby się takie jego dzieła jak Ulisses i Finnegans Wake. Ale czy w rzeczywistości nie jest jednak tak, że Joyce tworzył jedno dzieło, dzieło języka totalnego i stopniowo przygotowywał siebie i swoich odbiorców na coraz to coś językowo nowego, rewolucyjnego i nie mającego literackiego precedensu wcześniej?
Prawdziwymi bohaterami utworów Joyce’a są język, różne rodzaje mowy i
heterogeniczne formy wyrazu. Portret
artysty... jest zbiorem rozmaitych stylów, od bajki po intymny styl
dziennika, Ulisses jeszcze bardziej
tę wielorakość uwypukla, a Finnegans Wake
jest wielką orkiestrą, symfonią i polifonią, mieszaniną nie tylko jednego języka
i jego dialektów, ale także języków obcych, zrośniętych i stopionych z
wyjściowym irlandzkoangielskim. Ale przecież już w Dublińczykach, a więc utworze stosunkowo wczesnym, mamy do
czynienia z takim sposobem wypowiadania myśli, którego nie jesteśmy (nie
byliśmy) nauczeni. Joyce uczula nas na wieloznaczność słów, dopisując im
jeszcze dodatkowe znaczenia, otwiera nowe konteksty ich interpretacji, wiąże je
z subiektywnie postrzeganą rzeczywistością. Pisał przecież do wydawcy swoich
opowiadań Granta Richardsa o „aromacie rozkładu, jaki [...] unosi się nad tymi
opowiadaniami”, gdyż „zamierzał nakreślić rozdział z dziejów moralności w swoim
kraju” i używał do tego zwrotów, przeciwko którym protestowali drukarze.
Wzbudzało to oburzenie autora, który – w wypadku, gdyby trzeba byłoby te frazy
rzeczywiście usunąć – nie widziałby już swojego dzieła takim, jakim je stworzył,
a tylko „jajkiem bez soli”.
W tak zarysowanym kontekście nie można przecenić Joyce’owskiej dbałości
o szczegóły w przypadku jego konstrukcji leksykalnych i składniowych. Niech
świadczy o tym odpowiedź samego Joyce’a udzielona Frankowi Budgenowi w Zurychu
na pytanie, czyżby szukał właściwych słów. Autor Ulissesa odparł wtedy, że „słowa już ma; szuka tylko ich doskonałego
ułożenia w zdaniu. Dla każdego kontekstu istnieje bowiem taki odpowiedni układ”.
Przed tłumaczami Joyce’a stoi więc w gruncie rzeczy zadanie niewykonalne.
Każdy przekład – tak to już z przekładami jest – stanie się kolejną
interpretacją oryginału, zbliżającą się do niego, ale będzie tylko, być może
nawet pierwszorzędną, próbą oddania w innym języku geniuszu autentyku.Jerzy
Jarniewicz odszedł od funkcjonującego dotychczas i przyswojonego
przez polskich czytelników tytułu i nadał mu w swoim tłumaczeniu nowe
brzmienie: Portret artysty w wieku
młodzieńczym.
Wydawnictwo ZNAK podjęło się wydania dwóch dzieł Jamesa Joyce’a w nowym tłumaczeniu. Po prawie pięćdziesięciu latach od pierwszego polskiego wydania Zbigniew Batko przełożył ponownie Dublińczyków (wcześniej zrobiła to tylko Kalina Wojciechowska). Portret artysty... (w jedynym dotychczas polskim przekładzie Zygmunta Allana znany pod tytułem Portret artysty z czasów młodości) musiał czekać na swój drugi polski przekład jeszcze dłużej, bo lat ponad siedemdziesiąt.
Przyznaję, że wiadomość o wydaniu nowych przekładów dwóch książek Irlandczyka
ucieszyła mnie. Mam duży szacunek dla osób, które zdobywają się na odwagę
tłumaczenia tak niełatwych autorów. Sama ich lektura nastręcza niekiedy
trudności, a te mnożą się przy próbach przekładania, kiedy mnogość stylów
języka oryginału nie zawsze ma wszystkie swoje odpowiedniki w języku docelowym
(ileż prostszy byłby cały ten proces, gdyby chciałaby mieć ich zawsze
przynajmniej kilka).
Odrzucam propagowaną z namaszczeniem przez niektórych joyce’ologów
teorię, że tłumacz Joyce’a musi być joyce’ologiem (przy okazji: co oznaczawspółcześnie stwierdzenie, że się jest ‘joyce’ologiem’? Przy ogromnej ilości dzisiejszych
opracowań krytycznych nie sposób być specjalistą od CAŁEGO Joyce’a. Mamy więc obecnie
podgrupy fachowców od Dublińczyków, Ulissesa, Finnegans Wake itd.). Jerzy Jarniewicz
w ogóle joyce’ologiem nie jest (a przynajmniej, jak przyznał mi się w
wywiadzie, nie był nim przed dokonaniem przekładu), zajmuje go zupełnie inny
obszar badań literackich, choć także związany z zieloną wyspą. Samo obcowanie z
dziełami autora Portretu artysty...
wymusza jednak na tłumaczu (a także na ambitnym czytelniku, którym na początku
swojej pracy jest, zdaje się, także każdy tłumacz) wyjście poza sam tekst, szukania
wskazówek w innych tekstach autora i w jego biografii. Do tego nie sposób
pominąć opasłej biblioteki komentarzy do utworów Joyce’a, glosariuszy,
słowników, interpretacji, w których wyjaśnienie i swoje (jakiekolwiek bądź)
umotywowanie znajduje niemalże każde słowo napisane przez Irlandczyka. Trzeba
znać nie tylko historię jego ojczyzny, ale niemalże całego świata i to często z
zaskakującymi szczegółami. W ten sposób, chcąc nie chcąc, stają się tłumacze jego
dzieł w jakimś stopniu joyce’ologami. Ale jest to tylko często efekt końcowy, a
nie zawsze wyjściowy. I dobrze, bo inaczej zamknęlibyśmy Joyce’a dla stosunkowo
nielicznej enklawy ekspertów. A nie o to przecież pisarzowi chodziło.
Tłumacz, zajmujący się dziełami Jamesa Joyce’a, musi w swojej pracy
stosować różne strategie translatorskie. Tak samo jak krytyk przekładu. Nie
sposób mierzyć tymi samymi kryteriami spolszczonych romansideł i choćby poezji
Williama Blake’a. Zresztą warunkuje to inna skala trudności tekstu czy waga
poszczególnych słów, którą do najwyższych wartości podniósł Joyce (por.
początek niniejszego tekstu). Co ma do swojej dyspozycji tłumacz? Ma oczywiście
oryginał i zobowiązania wobec niego. Nie może sobie bowiem pozwolić na to, by
rywalizować, czy też przekształcać-poprawiać oryginał, ani stwarzać takiego tekstu,
który miałby być lepszy niż tekst wyjściowy (jest to niemożliwe).
Ale tłumacz dysponuje także określonym językiem, na który przekłada, a
ten rządzi się (na przykład w przypadku angielskiego i polskiego) innymi
prawami (jak chociażby odpowiednio budowa składniowa albo fleksyjna), związkami
frazeologicznymi oraz jest dodatkowo motywowany systemem kultury, nie
pozostającym tu bez znaczenia z uwagi na pewne przyzwyczajenia w operowaniu samym
językiem, ale także poprzez obrazy symboliczne itp. To wszystko z kolei
ogranicza tłumacza. Stoi przed nim zadanie skomplikowane, ale także
podniecające i maksymalnie twórcze. Bo co można i należy zrobić, kiedy ma się
do czynienia z geniuszem i wirtuozerią języka? Pozostaje stworzenie po części nowego
języka, często na potrzeby tylko jednego utworu, ale muszącego pozostawać w
zgodzie z duchem oryginału.
To zadziwiające, jak ostro i wyraźnie szkicuje w 1904 roku (rok
powstania pierwszych opowiadań z tomu Dublińczycy)
22-letni Joyce portrety psychologiczne swoich rodaków, z jaką finezją i swobodą
porusza się po ich wnętrzu, jak trafnie przedstawia ich odpychającą naturę i
niczym w eucharystyczny sposób umieszcza je następnie w ramach „porażenia, czy
paraliżu, który niektórzy uważają za miasto” (list do C. P. Currana). Natomiast
do pełnej świadomości w pojmowaniu zagadnień estetyki, sztuki i literatury
przyznaje się niewiele starszy w Portrecie
artysty.... Nawet jeśli rozważania autora powstają pod wpływem lektur św.
Tomasza z Akwinu czy Lessinga, to jednak dowodzą bystrości i dojrzałości jego
młodego artystycznego umysłu w problemowym ujmowaniu zagadnień filozoficznych.
Jakby tego było mało, Joyce robi z nich użytek praktyczny już w swoich
wczesnych dziełach. Podobnie do fragmentu Finnegans
Wake, w którym wskazuje, że klucze [do zrozumienia tego dzieła zostały]
dane (oryg.: „The keys to. Given!”, FW 628.15), tak i w Portrecie artysty... zasada tej z kolei powieści jest również wyłożona
i czytelna.
Nie jest moim celem wnikliwa analiza dostarczonych przez Batkę i
Jarniewicza przekładów. Nie chcę ich chwalić za trafność skonstruowanych po
polsku fraz albo wytykać potknięcia czy błędy. Tym w większym stopniu zajmą się
translatolodzy, choć ostatecznej weryfikacji dokonają zapewne sami Czytelnicy
(o ile ich znajomość angielskiego będzie im pozwalała na rzetelne porównanie
oryginału i tłumaczenia). Chodzi mi raczej o zwrócenie uwagi na fakt samego
ukazania się tych przekładów. Niepokoi mnie bowiem kwestia ich recepcji.
Żałuję, że nowe polskie przekłady dwu dzieł Irlandczyka są tak skromnie
dyskutowane. Ich ukazanie się na rynku przeszło prawie bez publicznego echa,
spokojnie (jakże inaczej niż przy okazji pierwszego polskiego wydania Ulissesa w 1969 roku, kiedy to jego
nakład podobno natychmiast się rozszedł, a pojedyncze egzemplarze można było
otrzymać tylko gdzieś od zaprzyjaźnionego księgarza – spod lady). Wywiad z
Jerzym Jarniewiczem drukowała „Gazeta Wyborcza”, a „Tygodnik Powszechny”
omawiał obie książki. To tyle recenzji prasowych. Radio Olsztyn wyemitowało w połowie
czerwca – z okazji 102. Bloomsday – moją prawie półgodzinną rozmowę z Jerzym
Jarniewiczem, której tematem była opowieść tłumacza o jego spotkaniu z dziełem
Joyce’a i paroletniej pracy translatorskiej nad Portretem artysty w wieku młodzieńczym. Ale na tym koniec. I jest w
tym ogólnym milczeniu chyba jakaś polska prawidłowość jeśli chodzi o
komentowanie dzieł wyspiarza.
W lekturze akademickiej znajdują się zaledwie fragmenty Ulissesa. W dokonanej niegdyś przez
„Politykę” ankiecie „Koniec wieku – 2000” na temat najważniejszego dzieła
literackiego XX wieku utwór ten znalazł się na jednym z ostatnich miejsc. Różne
zdanie miały na jego temat znane nazwiska. Kurt Tucholsky stwierdził, że jest
to „nieostry wywar mięsny. Nie można go zjeść, ale jeszcze wiele zup zostanie
zeń przyrządzonych”. Carl Gustav Jung także nie szczędził słów krytycznych zamieszczonych
w końcowej części swojego wywodu, kiedy chyba jednak z zachwytem pisał: „O Ulissesie, jesteś prawdziwą książką do
nabożeństwa dla wierzących w przedmioty i przez przedmioty przeklętych
białoskórych ludzi! Jesteś exercitium,
ascezą, dręczącym rytuałem, magiczną procedurą, osiemnastoma alchemicznymi retortami
ustawionymi jedna za drugą, w których za pomocą kwasów, trujących par, zimna i
gorąca destyluje się homunkulusa nowej świadomości świata! Nic nie mówisz i
niczego nie zdradzasz, Ulissesie, ale
za to działasz”. Marcel Reich-Ranicki, literaturoznawca nazywany w Niemczech
„papieżem literatury” mówił o Joysie że „jest w Niemczech mocno przeceniany z takiego
powodu, ponieważ niewielu go przeczytało”. Zdaje się, jakby w Polsce też
niewielu (może tylko poza wąskim gronem specjalistów i smakoszy ambitnej
literatury) chciało go czytać i poznawać.
Chcąc zmienić ten stan rzeczy zachęcam wszystkich do czytania wielkiego
językowego rewolucjonisty Jamesa Joyce’a, nowych polskich tłumaczeń Dublińczyków i Portretu artysty... Tymi dwiema nieocenionymi książkami wzbogacił
ZNAK – jak sam ją nazywa – swoją „znakomitą kolekcję”. Mam nadzieję, że znajdą
się w niej jeszcze także (o ile pojawią się nowi tłumacze) i sztuka Wygnańcy, i Ulisses, i Finnegans Wake,
a także Pisma krytyczne i wszystkie Listy.
James Joyce wraz ze swoimi
językowymi eksperymentami z pewnością wyprzedził swój czas. Znalazł się daleko
z przodu, przed erą, w której tworzył. Można więc postawić pytanie: Czy
jesteśmy już gotowi na jego lekturę? Oczywiście! Jak go więc czytać? Zacznijmy
od jego własnych tekstów w zaproponowanej przez niego kolejności. Teksty te są
niezwykle zmysłowe, sensualne, niemalże chwytamy przedmioty przez nie
opisywane, czujemy zapachy, słyszymy melodię zawartą w słowach. Podczas lektury
jesteśmy wewnątrz tego świata, razem z bohaterami chodzimy po przesiąkniętym
„aromatem rozkładu” mieście w Dublińczykach
i wraz ze Stephenem Dedalusem uczestniczymy w kłótni rodzinnej podczas jego
pierwszej wigilii (czyż ta zażarta dyskusja polityczna nie obrazuje nam
zadziwiająco wiernie naszych prywatnych przy własnych świątecznych stołach?) i drżymy
ze strachu przed grzechem i piekłem zarysowanych w słowach rekolekcyjnych kazań
w Portrecie artysty. Dopiero po
lekturze możemy sięgnąć po opracowania krytyczne, które powiedzą nam choćby o
„technice piętrzenia wielkiego burzliwego obrazu po to, by na końcu skupić się
na odrębnej sprawie między kobietą a mężczyzną (Zmarli, Ulisses i Finnegans Wake); zakończenie
przywracające ponury nieład życia, który przez chwilę narastał w kierunku
tragedii, to metoda zastosowana w Dublińczykach”
(Ellmann).
Ale ważne są przy tym również
intencje twórcze samego autora. Jest w
ich kontekście coś takiego jak moment zatrzymania, zauroczenia i olśnienia.
Poruszamy się bowiem w obszarze epiklezy i epifanii. Tę zasadę swoich działań
twórczych wyjaśniał Joyce swojemu bratu Stanislausowi w taki sposób: „Czy nie
sądzisz, że istnieje pewne podobieństwo pomiędzy tajemnicą mszy a tym, czego ja
próbuję dokonać? Chcę powiedzieć, że pragnę [...] dać ludziom pewien rodzaj
intelektualnej przyjemności lub duchowego zadowolenia przemieniając chleb
powszedni ich życia w coś, co ma trwałe własne artystyczne istnienie... dla ich
mentalnego, moralnego i duchowego zbudowania”.
Proza Joyce’a sama zdaje się prowadzić zarówno czytelnika jak i
tłumacza. Oczywiście powinniśmy być gotowi na to, co pragnie nam zaoferować.
Otworzyć się na jej świat, czytać, czekać i być cierpliwym odkrywanych sensów.
Arkadiusz Łuba
James Joyce, Dublińczycy, przeł. Z. Batko, Wydawnictwo ZNAK, Kraków 2005.
James Joyce, Portret artysty w
wieku młodzieńczym, przeł. J. Jarniewicz, Wydawnictwo ZNAK, Kraków 2005.